Menu strony:


Dzidzia
DZIDZIA
Zofia Kowerska
DZIDZIA
Zamieściłem w Kuryerze warszawskim następujące ogłoszenie: "Student drugiego kursu prawa,
znający przytem dobrze język niemiecki, życzy sobie udzielać korepetycye za wynagrodzenie pieniężne, lub za obiady.
"
Ta ostatnia perspektywa — obiady zdrowe i obfite, przy stole jakiej porządnej rodziny spożywane, były mojem marzeniem.
Przyjechałem ze wsi z żołądkiem przyzwyczajonym do pochłaniania niezliczonej ilości pokarmu i miałem wstręt do uczucia głodu. Znałem je niestety.
Już na pierwszym kursie dowiedziałem się, jak czarno przedstawiają się świat i ludzie, gdy się niema za co kupić obiadu; o jakich przewrotach socyalnych rozmyśla człowiek
głodny, przechodząc obok okien restauracyi... Ale bywały to tylko czarne momenta.
Koledzy przychodzili z pomocą, spadały mi na głowę niespodziane wydarzenia z perspektywą obiadu na końcu, szło się do znajomych, naciągało się kogoś na pożyczenie kilku rubli...
Aby dalej!.. Me byłem zresztą sybarytą. Nie tyle.
chodziło mi o jakość, co o ilość pokarmu, a wygody życia traktowałem z pełnem pogardy lekceważeniem.
Moje żelazne łóżko miało przez środek sztabę żelazną, na której sypiałem najwyborniej, gdyż siennik z małą ilością startej i ściętej przez myszy słomy, pozwalał mi tę
sztabę wyczuwać w całej jej długości i twardości. Bielizna moja była w opłakanym stanie; skarpetki... no, na ten szczegół ubrania pozwolę sobie zarzucić zasłonę...
Zupełną wszakże pociechą było mi przekonanie, że bielizna jest przesądem, wymysłem ludzkim...
Przecież koszula z wykrochmalonym przodem nie jest potrzebą naturalną i ileż to wieków ludzkość przeżyć musiała, nim wymyślono pończochy?
Zresztą, po wierzchu wyglądałem jak przeciętny, ubogi student, i nie pragnąłem niczego więcej. Byle nie być głodnym.
Gdy nim byłem i gdy się chwytałem na ludożerczych zachciankach (gdyż wykrzykiwałem w duchu, że chciałbym by mi sporządzono kotlety z którego z opasłych pasibrzuchów,
wchodzących do restauracyi), wstyd ogarniał mię nagle i zmuszałem się do myślenia o anachoretach, pustelnikach, pokutnikach, pielgrzymach i pątnikach, dla których głód był
rozkoszą.
Zamieściwszy owo ogłoszenie w Kuryerku, czekałem skutku. Jeden, drugi, dziesiąty dzień... nic! Pustki w kieszeni coraz większe, a żołądek świeżo ze wsi przywieziony...
Przywiozłem był też wprawdzie siedemdziesiąt rubli, które mi wręczył ojciec chłopaków, mordowanych przezemnie najsumienniej przez całe wakacye, ale miałem długi...
musiałem po ludziach oddać czterdzieści pięć rubli... kupiłem też od strażnika stary rewolwer za dziewięć rubli.
Dziś nie wiem zupełnie, na co mi on był potrzebny; ale już taka była moja natura, że pieniądze rozłaziły mi się Bóg wie jak, i Bóg wie gdzie... Ot, po prostu nie trzymały się.
Są ręce, do których lgnij, są i takie, których się czepić nie mogą.
Byłem w rozpaczy.
Widocznie inni szczęśliwcy połapali wszystkie korepetycye, kondycye i obiady; dla mnie nie zostało nic.
— Poczekaj trochę, — pocieszał mnie Michaś Rowelski, student medycyny, którego mundur tak przeszedł wonią prosektoryum, że koledzy, którym Michaś wizyty oddawał, zawsze ten
mundur za drzwi wyrzucali i właściciel tam go dopiero, wychodząc, odzyskiwał, — poczekaj trochę!
Niech-no malcy połapią pałki na kwartał, to się rodzice obejrzą, że sztubak tylko korepetytorem stoi. Zobaczysz, że znajdziesz co ci trzeba.
Leoś Kobrzyński obiecywał mi protekcyę. Lubił on w obec kolegów pozować na człowieka niesłychanie wpływowego.
Słuchając go można było myśleć, że wszyscy wielcy panowie i wielkie panie to tylko robią, co on im podszepnie.
Miał jakieś wysoko położone ciocie, jakichś milionowych wujaszków...
Bywał w wielkim świecie, i panie z historycznemi nazwiskami nazywał imionami chrzestnemi.
Był moim kolegą z gimnazyum; kłanialiśmy się sobie, a czasem nawet zamieniliśmy słów parę...
Nie wiem, czy miał między nami choć jednego przyjaciela, ale miał takich, którym imponował, i którzy, nie wiem dlaczego, świecili mu bakę.
Ja mu okazywałem lekceważenie i pogardę, i może dlatego był dla mnie ogromnie grzeczny i czuły. Bał się mnie.
Czy go trwożyły moje barczyste ramiona, czy głos basowy, czy wytarta odzież? Wogóle tchórzostwo było jego cechą wybitną.
Bał się nie należeć do zebrań studenckich, żeby go od kolegów nie spotkała nieprzyjemność; bał się też okrutnie do nich należeć...
Bał się wejść w przyjacielskie stosunki z paczką uboższych kolegów, jeszcze więcej bał się ich sobie narazić... To uciekał, to się zbliżał do nas...
sam nie wiedział, jak do nas przemawiać. Wykręcał się... a blagował, a kłamał... To kłaniał się i witał uprzejmie, to udawał, że nie widzi i nie poznaje...
Najgrzeczniejszy był, gdym go zbeształ i z błotem zmieszał. Braliśmy go na fundusz, wypiekaliśmy mu oczy temi jego ciociami i wujaszkami!
To też już z nami o nich nie mówił; ale niechno złapał którego nowego! Zaraz mu całą litanię musiał wyśpiewać. Taki był próżny!.. istny pęcherz, istny paw!
Najgrubsze pochlebstwa brał za dobrą monetę. Czasem bawiliśmy się wmawianiem mu, że człowiek, z takiem jak on stanowiskiem, powinien żyć... używać... Wtedy fundował nam, woził..
. Nazajutrz znowu nas się wstydził... Miał słabość do rozmowy francuzkiej. Podobno rzeczywiście mówił tym językiem doskonale i francuszczyzną można go było daleko zaprowadzić.
Posiadał bogatych rodziców, jakiegoś bezdzietnego stryja z testamentem, który za życia też dawał wiele synowcowi, ale to wszystko nie wystarczało.
1 | 2 | 3 | 4 | 5 | 6 | 7 | 8 | 9 | 10 | 11 | 12 | 13 | 14 | 15 | 16 | 17 | 18 | 19 | 20 | 21 | 22 | 23 | 24 | 25 | 26 | 27 | 28 | 29 | 30 | 31 | 32 | 33 | 34 | 35 | 36 | 37 | 38 | 39 | 40 | 41 | 42 | 43 | 44 | 45 | 46 | 47 | 48 | 49 | 50 | 51 | 52 | 53 | 54 | 55 | 56 | 57 | 58 | 59 | 60 | 61 | 62 | 63 | 64 | 65 | 66 | 67 | 68 | 69 | 70 | 71 | 72 | 73 | 74 | 75 | 76 | 77 | 78 | 79 | 80 | 81 | 82 | 83 | 84 | 85 | 86 | 87 | 88 | 89 | 90 | 91 | 92 | 93 | 94 | 95 | 96 | 97 Nastepna>>
Polecamy inne nasze strony: